RYCERZ
1.
- Abo to ja wiem? Ja nic nie wiem, panie rycerz, mnie tam życie miłe i pod zamczysko nie chodzę, aby do skraja lasa, jak mi wieprz ucieknie, a dalej to nie. Mnie życie miłe, a wszyscy wiedzą, że w zamczysku się czary odprawują bezecne, od tego to aż wieprze czasem parszywieją, a i kobyłka kasztanka com ją miał trzy roki temu, też się ochwaciła. Ja tam nic nie wiem….
Kiedy po czterech dniach przestało padać, bunt podniosły dziewczyny. Że przemoczone do suchej nitki, bo wyczarowana przez Salazara magiczna tarcza, mająca chronić przed deszczem była dziurawa jak sito, i w ogóle nie chroniła. Że mają dość jedzenia dzików, które ciągle znosił Godryk, i chcą dla odmiany zapolować na bażanty, i że w ogóle należy im się dzień przerwy, skoro można się trochę wysuszyć i dać koniom odetchnąć.
Przyłączył się do nich natychmiast Argivius, który od dawna marudził, że w takiej wilgoci wypaczają się jego precyzyjne instrumenty miernicze, a i pergaminy niezbędne do wykonywania obliczeń już pleśnią zachodzą.
Nie było rady, rozbili skromny obóz na małej leśnej plance, porośniętej rdestem, łopianem i jakąś dziwną rośliną o purpurowych, pokrytych meszkiem listkach, której nie znali. Helga natychmiast rzuciła się do badania tej dziwnej roślinki, a pozostali rozkulbaczyli konie i rozpalili ognisko, zastanawiając się, czy warto rozstawiać namioty, czy - jak to robili przez ostatnie dni - wystarczy wyczarować osłonę przed deszczem i wiatrem.
Wieczorem posłyszeli w okolicznych krzakach pochrząkiwanie świni. Salazar zaciekawiony skąd w dzikiej ostoi zwykła świnia, wlazł w krzaczory, skąd wywlókł po chwili chłopa w parcianych portkach i sukmanie, który bełkotał ze strachu i płakał, ale kurczowo ściskał w ręku sznurek, na którego końcu wesoło hasał wieprz. Różowy, wypasiony i wesoły niczym kocię.
2.
Gdyby ktoś w nocy spojrzał na wschód, zobaczyłby gwiazdy odbijające się w spokojnej tafli jeziora. Gdyby ten ktoś przyjrzał się lepiej, zobaczyłby niewielkie, ponure gmaszysko z jedną jedyną wieżą, na której szczycie, tuż pod krytym gontem spiczastym dachem, wybite było okienko. A gdyby ten ktoś naprawdę bardzo się skupił i miał dobry wzrok, zobaczyłby w tym okienku człowieka, ubranego w skórzany wams, ze śladami rdzy po noszonej na nim zbroi, z wielkim claymorem u boku i zasuszoną papugą na ramieniu.
Ale tej nocy nikt nie patrzył na wschód.
3.
Chłop, który za żadne skarby nie chciał wyjawić swojego imienia będąc przekonanym, że kto pozna jego imię, ukradnie mu duszę, kiedy wziął w pysk od Roweny i zjadł precla z zapasów Helgi, okazał się bardziej rozmowny.
- Ja nic nie wiem, bo skąd mam wiedzieć, w lesie żyję, aby wieprze hoduję, ale inni to gadają. Mówią, jak na jarmark pójdę czasem wieprza sprzedać, że w starym zamczysku już tylko młody pan mieszka, ale tenże duszę diabłu zaprzedał, i czary odprawuje co noc podłe. Służby nie ma nijakiej, ani pachołka nawet, a już dwadzieścia roków z okładem tam sam żyje, a przecie jeść musi, to co on je, jak nawet wieprzy nie hoduje ani kury nawet? Diabły mu usługują, panowie rycerze, diabły i czarostwo plugawe go przy życiu trzyma, ot co!
Salazar miał już dość bełkotu chłopa, który gdy zrozumiał, że nie mają zamiaru go zabić ani okraść z największego skarbu, czyli wieprza o niespotykanym, różowym kolorze skóry, stał się bardzo gadatliwy. Niedbale machnął różdżką i spetryfikowany chłop spadł z pnia, na którym siedział żując kawałek bułki, prosto w łopiany. Nikt z siedzących przy ognisku nawet na niego nie spojrzał.
Rowena w skupieniu szlifowała jakąś koronę czy diadem, którą zaczęła robić jeszcze w Londynie, zanim ruszyli w drogę. Helga mamrotała coś skrobiąc na pergaminie szkic kolejnej roślinki, która odkryła rano, a Godryk jak zwykle polerował mały mieczyk, który udało mu się niedawno wyłudzić od jakiegoś goblina.
Salazar nie dał się jednak zwieść. Wiedział, że wszyscy mają już dość tej podróży, a i on sam był coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Dobra, jutro pójdziemy zobaczyć, jak to ten młody pan czarostwo plugawe odprawuje.
Usłyszał trzy mruknięcia, które uznał za zgodę, i dopiero wtedy zorientował się, że od kilku godzin nie widział Argiviusa.
4.
- Powiem, panie, wszystko powiem, ja nic nie zrobiłem, ale wszystko powiem, tylko…
- Zamknij się.
Przywiązany do krzyżaka z grubych dębowych kłód Argivius na chwilę odetchnął. Bał się, że ten ponury rycerz z poznaczoną bliznami gębą, który złapał go pod zamkiem i przywlókł do pozbawionej okien komnaty, jest niemową. W jego sytuacji, czyli przywiązanego do krzyżaka w izbie tortur czarodzieja pozbawionego różdżki i bodaj grama odwagi to, czy jego oprawca umie, czy nie umie mówić, nie czyniło wielkiej różnicy, ale i tak odetchnął.
Kiedy tylko usłyszał od chłopa, że nad jeziorem jest jakieś wielkie, opuszczone zamczysko, od razu poczuł tą znana każdemu szanującemu się architektowi ciekawość. Na jakim planie zbudowane, z jakiego budulca, czy do konstrukcji użyto tylko surowców naturalnych czy też również czarów, ile kondygnacji, czy podpiwniczone itp. Nie mogąc się doczekać ranka, kiedy wszyscy mieli ruszyć do zamku, wymknął się wcześniej, żeby choć z daleka spojrzeć na gmach. Gdy wieczorem w końcu przedarł się przez krzaki i wyszedł wprost na brzeg jeziora, zdążył tylko spojrzeć na mały zameczek, właściwie to kasztel raczej, z jedną topornie postawioną wieżą. Nie zdążył nawet dać wyrazu swemu rozczarowaniu, gdy dostał od tyłu w łeb i stracił przytomność.
Odzyskał ja po jakimś czasie, ale wtedy był już przywiązany do siodła konia, które prowadził za uzdę niemłody już rycerz w skórzanym wamsie poznaczonym odciskami rdzy po noszonej na nim zbroi. Od razu zaczął wrzeszczeć ze strachu, zaklinać, przysięgać i grozić na przemian, ale na rycerzu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Spokojnie przyprowadził konia do opuszczonego zameczku, jednym machnięciem ręki w której Argivius nie widział różdżki otworzył wielkie, skrzypiące wrota, które potem w taki sam sposób zamknął. A potem były już tylko kamienne schody, ciemność i wilgoć ścian na których nie zawieszono ani jednej pochodni, i wielki strach. I krzyżak z dębowych pali.
5.
- Mówiłem, żeby tego kretyna nie zabierać, ale kto mnie słuchał? Wielki mi architekt, dwa dwory zbudował, brzydkie zresztą jak kupa po jagodach, i pół zamku, zanim go stary Granters nie przepędził, bo tylko tanich czarów używał a nie drogiej, solidnej zaprawy z kurzych jaj. Ale słuchał mnie ktoś?
Godryk jak zwykle marudził, ale rzeczywiście nikt go nie słuchał. Przedzierając się nocą przez krzaki i ostępy pozostali skupieni byli na tym, żeby nie wpaść w jakiś wykrot, nie nadepnąć na coś, co mogłoby ich ugryźć, ukąsić lub w skrajnym wypadku pożreć, i omijaniu paskudnie śmierdzących placków, wyglądających na odchody jakiejś wielkiej świni. Albo wieprza.
- Różdżka mi już pleśnią porosła, no ile można się szwendać po tych pustkowiach, i po jakiego diabła? Mówiłem, kupmy coś w mieście albo za miastem, wystarczyłby mały dworek, po co nam zaraz zamek? Ale nie, ma być zamek, wielki i z ogrodem, i wieżyczki, i lochy, i w ogóle reprezentacja. No to teraz macie, jakieś obrzydłe pustkowia, same wieprze, i na dodatek ten szurnięty architekt się zgubił, a my…
- Zamknij się, Godryk!- warknęła w końcu Helga.
-Bo co?
- Bo popatrz tam.
Godryk spojrzał w kierunku wskazywanym przez różdżkę Helgi i zamilkł. Zobaczył przez ostatnie krzaki dzielące ich od brzegu jeziora wyraźnie odcinający się na tle nieba mały, jakby koślawy budynek z jedną wieżą, od biedy mogący być nazwanym zamkiem. A w oknie tej wieży migotało światełko.
6.
Argvius, choć wyglądał młodo, miał już swoje lata, i sporo widział. Błąkając się po całej Brytanii w poszukiwaniu pracy spotkał wielu ekscentryków. Temu zbuduj zamek w kształcie smoka zrywającego się do lotu, w dodatku lewitujący nad górami, tamtemu postaw dom który będzie się obracał salonem zawsze do słońca, ktoś nawet zamówił u niego idiotyzm w postaci prostopadłościanu który miałby 37 pięter i był cały oszklony. Tak, Argivius widział już wielu szaleńców i poznał wiele odmian szaleństwa, ale tym razem nawet jego artystyczna wyobraźnia nie była w stanie pojąć tego, co się wokół niego działo.
Rycerz czy raczej zbójrycerz, który go pojmał, po przywiązaniu do dębowego krzyżaka nie próbował go bowiem torturować, na co się zapowiadało, i nie chciał go w ogóle słuchać. Nie obchodziło go, co architekt robi w tej głuszy, dlaczego obserwował zamek, z kim podróżuje. To wszystko Argivius chętnie by mu powiedział, widząc w izbie wokoło paskudnie wykładające kleszcze, śruby i cęgi, poznaczone śladami zakrzepłej krwi, ale rycerz dał mu tylko raz w pysk i kazał się zamknąć. A potem….
7.
- … a potem to już tylko usłyszałem jak wywalacie bramę, zresztą za ciężką w stosunku do konstrukcji muru, bowiem…
- Argivius.
- Ano tak, dobra, i tak nie zrozumiecie. No, jak usłyszałem że idziecie z pomocą, to myślałem, że ten szaleniec coś zrobi, bo też to przecież słyszał. A on tylko się tak jakoś dziwnie uśmiechnął, i dalej robił swoje. No to pomyślałem, że już po mnie, no ale w końcu tu wparowaliście niszcząc wspaniałe dębowe ościeżnice i uszkadzając zapewne strop, który zresztą i tak należałoby podeprzeć, gdyż konstrukcja krzyżowa….
Rowena nie słuchała trajkotania architekta, którego zabrali ze sobą w podróż. Rozglądała się po pomieszczeniu, w którym dopadli rycerza, który – jak się okazało w czasie krótkiego, ale iście ognistego pojedynku - wcale rycerzem nie był. Leżał teraz związany konopną liną w rogu zagraconego pokoju, nieprzytomny, bo już po obezwładnieniu go Helga dla pewności przygrzmociła mu w łeb jedną ze swoich patelni, z którymi nigdy się nie rozstawała.
Komnata była większa niż to się wydawało na pierwszy rzut oka, i strasznie zagracona. Wszędzie walały się stare meble, jakieś koślawe krzesła bez jednej nogi i szafki z urwanymi drzwiami. W jednym z rogów stała ogromna, rzeźbiona harfa, w której pozostały już tylko 3 struny, kilka pordzewiałych zbroi wisiało na drewnianych stojakach, na ścianach berdysze i gizarmy. Było nawet podwozie małej kolaski z drewnianymi, szprychowymi kołami. Wszędzie czuć było zapach pleśni i wilgoci, w powietrzu unosił się kurz jaki wznieśli podczas walki. Było tu wszystko, co powinno być w starej komnacie zrujnowanego zamku. I to właśnie niepokoiło Rowenę.
8.
- Aguamenti!
Strumień wody jaki Godryk wyczarował ze swojej różdżki chlusnął prosto w twarz rycerza, który momentalnie odzyskał przytomność. Przez sekundę lub dwie rozglądał się, mrużąc oczy, a potem szarpnął prawą ręką, którą przywiązaną miał do ciała, co dopiero wtedy spostrzegł. Tylko ręką. Gdy zorientował się, że jest związany, nie poruszył się już, patrząc tylko spokojnie na swoich oprawców.
- Nic z tego, panie ponury- mruknął Slazar pokazując trzymaną w ręku różdżkę odebraną rycerzowi. – Twój, zresztą całkiem zgrabny patyczek, mam ja. Mam też ciebie związanego jak baleron i kilka pytań w sprawie napadu na naszego towarzysza podróży oraz….- zatoczył koło różdżką- tej tutaj graciarni.
Rycerz milczał. W jego wzroku nie było jednak tego, co w nim być powinno. Strachu.
- Czasu mamy niewiele, więc zacznijmy od metody. Porozmawiamy jak ludzie, jak czarodziej z czarodziejem, czy trzeba będzie stosować jakieś metody o tyle skuteczne, co bolesne?
Rycerz zamiast przerazić się, krzyczeć, błagać albo grozić, na co byli przygotowani, zrobił coś, na co przygotowani nie byli.
Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, zarżał niepohamowanym, nieco głupkowatym śmiechem.
9.
Argivius z ciekawością oglądał detale budowy zamku. Dość szybko się zorientował, że zbudowano go z minimalnym tylko użyciem magii, dlatego wiekowa konstrukcja choć wyglądała na koślawą, w rzeczywistości była dość solidna.
Udając, że interesują go tylko cegły i kamienie błąkał się po budowli, lecz w pamięci miał ciągle to, co zdarzyło się, gdy ponury rycerz skończył go wiązać w zagraconej niemiłosiernie komnacie.
Przywiązany do krzyżaka z coraz większym osłupieniem obserwował, mając w ustach własną onucę, którą wpakował mu tam jego oprawca, żeby nie mógł krzyczeć, jak rycerz zamiast ostrzyć noże i świdry, oliwić cęgi i kleszcze albo rozgrzewać w ogniu inne żelastwo, zdejmuje z siebie skórzany wams i wysokie buty. Przeraził się wtedy jeszcze bardziej, o ile to było możliwe, ale rycerz nie zwracając na niego najmniejszej uwagi założył zaraz fioletowo-żółty kaftan obszyty dzwoneczkami, podobnymi do tych, jakie błazny noszą na swoich czapeczkach. Potem założył śmieszne buty z zadartymi noskami, z których jeden był czerwony a drugi zielony. Na koniec włożył na głowę trójgraniastą czapkę błazna, tyle że bez dzwoneczków, którymi prawdopodobnie obszyto kaftan.
Argivius pomyślał przez chwilę, że rycerz to jakiś konkretniejszy szaleniec, który będzie go torturował w tym dziwacznym, kretyńskim stroju, lecz to co się stało później, przeszło jego najśmielsze wyobrażenia.
Rycerz stanął przed nim, a potem…
10.
- … a potem wiedźma pocałowała gnoma, który zmienił się kociołek pełen gulaszu z indyka!
Rycerz zastygł po raz kolejny w głupawej pozie, oczekując na reakcję publiczności
Publiczność, czyli Argivius któremu wyjęto wcześniej onucę z ust, przez chwilę milczała, a potem po raz kolejny wzniosła owacje.
- No świetne, znakomite, ten finał z kociołkiem powala, ha ha, przedni żart! Znakomity, naprawdę!
Architekt nie mógł klaskać, co byłby pewnie zrobił, gdyż nadal rozpięty był na krzyżaku. Prawdę mówiąc zrobiłby wszystko, byle tylko uciec od szaleńca, który od godziny zamiast, jak na zbójcerza przystało, torturować go lub w skrajnym wypadku rozciąć na pół toporem, mieczem, halabardą czy innym poręcznym żelastwem, opowiadał mu przeraźliwie nudne i ani trochę nie śmieszne dowcipy, które przeplatał rymowanymi, niebywale głupimi przyśpiewkami. Po każdym kawale lub piosence uważnie przypatrywał się swej publiczności wypatrując oznak rozbawienia. I za każdym razem tylko wzdychał, po czym kontynuował swój występ.
Argivius bardzo się starał szczerze roześmiać, ale kogo rozśmieszyłby stary jak świat i do tego fatalnie opowiedziany kawał o czarodzieju, wiedźmie i mimbulus mimbletonii? Na pewno nie faceta przywiązanego do krzyżaka, ze smakiem własnej onucy w ustach.
11.
- Ten zamek zbudował mój dziad. Tak jak należy, z kamieni, cegieł, zaprawy, i drewna. Był szlachcicem i rycerzem króla, wielkim czarodziejem, dlatego cenił solidność, a jak wiecie magia w budownictwie bywa zawodna. Jeszcze za czasów mojego ojca zamek tętnił życiem, mieliśmy drużynę wojów tarczowników, służbę, nawet forysiów i psiarczyków, konie pod wierzch, stado wieprzy... Nikt z nich nigdy się nie pokapował, że tatko jest czarodziejem, a moja matka zmarła gdy mnie rodziła. Tatko musiał z czegoś utrzymać tę hałastrę, dlatego od czasu do czasu zasadzał się na podróżnych, a tu niedaleko biegnie szlak kupiecki, zaraz za wielkim lasem. Z czasem jednak karawan kupieckich było coraz mniej, zła sława okolicy zrobiła swoje. Tatko przestał płacić służbie i wojom, którzy w końcu zbuntowali się i poderżnęli mu gardło, gdy spał. Nie zdążył nawet sięgnąć po różdżkę. Mnie oszczędzili, bo zawsze z nimi dobrze żyłem, byłem wesołym jedenastolatkiem, który płatał im śmieszne psikusy przy użyciu prostych czarów.
Rycerz przez chwile jakby walczył ze sobą, czy cos powiedzieć, czy nie.
-No dobra, z tą wesołością to różnie bywało - podjął po chwili - a i oszczędzili mnie po prawdzie tylko dlatego, że schowałem się w tym pokoju. To dziwna komnata, jedyna zbudowana przy pomocy magii, jak się ktoś tu schowa, to nikt go nie znajdzie, tatko mi to na szczęście zdążył kiedyś pokazać.
- My cię znaleźliśmy - mruknęła Helga popijając wyczarowany przez ich przymusowego gospodarza pasztet całkiem niezłym winem.
- Bo przed wami się nie chowałem, chciałem żebyście mnie znaleźli.
Godryk przeciągnął się na wielkim, idealnie utrzymanym skórzanym fotelu. W całym pomieszczeniu panował teraz miły ład i porządek, wypełniały je gustownie dobrane meble najwyższej jakości. Ich gospodarz zmienił graciarnię w przytulny salon jednym machnięciem różdżki, gdy tylko go rozwiązali i pozwolili czarować. Drugim zaś wyczarował kolację.
- Na początku to się bałem, że kiedyś wrócą i mnie zatłuką, podpalą zamek i takie tam. Ale nic z tych rzeczy, nikt nie wrócił. Mieszkałem więc sam, i w sumie nawet nieźle mi się wiodło. Tatko nauczył mnie, jak wyczarować jedzenie i picie, a …
- Jedzenia nie można wyczarować! – warknęła po raz któryś z kolei Rowena, a rycerz po raz któryś z kolei machnął różdżką bez wypowiadania formuły i na talerzu przed nią pojawiła się nagle parująca waza z zupą cebulową. Rowena tylko sapnęła, i nie skomentowała.
- Potem zacząłem się wypuszczać na coraz dłuższe wyprawy. Tu wszędzie bezludzie, więc z rzadka kogoś w lesie czy na dukcie spotkałem, ale jeździłem też do wsi a nawet miasteczka, ale to z pięćdziesiąt mil stąd. Pogadałem z ludźmi, podając się za wędrowca, zjadłem coś w karczmie czy na jarmarku, i tyle. Potem wracałem. I nudziłem się. Potwornie się nudziłem.
12.
Kiedy uwolniony z krzyżaka Argivius opowiedział im o „występie” rycerza, doszli do wniosku, że albo architekt łże, albo spotkali wyjątkowego szaleńca, który torturuje ludzi opowiadając im nieśmieszne kawały i śpiewając głupawe piosenki. Ponieważ architektowi w sumie nic złego się nie stało, chcieli odpuścić rycerzowi, który kategorycznie odmówił podania swojego imienia, i opuścić zamek gdy tylko się rozwidni, udając się w dalsza drogę. W końcu tak jak i oni był czarodziejem. Wtedy jednak, ku ich niepomiernemu zdziwieniu, zaoponował sam rycerz, którego poparł architekt.
- Jest wprost idealny! Na razie niewielki, ale można go bez trudu rozbudować, bo na razie magii jest w nim tyle, co niuchacz napłakał. Zbudowany na solidnych fundamentach, do lasu niedaleko a i jezioro o rzut mokrym kapeluszem, w pobliżu są te skałki wapienne, które mijaliśmy wczoraj, więc z budulcem nie będzie kłopotów. Lepszej lokalizacji nie znajdziemy- gorączkował się Argivius, wymachując cyrklami i ołówkiem, którym już zaczął kreślić na pergaminie szkic przyszłego, wielkiego zamku.
- Dokładnie tak - poparł go czarodziej, który znowu włożył na siebie skórzany wams, i nie wyglądał już tak kretyńsko - weźcie go sobie. Zamek, stodoły i chlew, wszystko co chcecie.
- I ty nam to oddasz? Tak za nic? - w głosie Helgi słychać było wielkie wątpliwości. Miała już swoje lata, wiedziała że na tym świecie za nic to można tylko po gębie dostać.
- Owszem, oddam wam go. Ale nie za nic. Coś musicie dla mnie zrobić.
- Co?
Gdy im powiedział, wszyscy jednocześnie pomyśleli o tym, że jednak nie powinien zakładać wamsu. Szaleńcy powinni chodzić w ubraniach obszytych dzwoneczkami.
13.
Siedzieli przy ognisku, które rozpalili pod zamkiem. Był piękny dzień, pierwszy słoneczny dzień od wielu tygodni, dlatego ognisko rozpalili w sumie tylko po to, żeby popatrzeć na ogień.
- No i jak połkniemy tę żabę? – mruknął w końcu Salazar.
Godryk kilka razy pociągnął natłuszczoną szmatą po ostrzu swego mieczyka.
- Są dwa wyjścia - powiedział w końcu. - Albo się zgodzimy, albo ruszamy dalej w drogę. Tylko pragnę wam przypomnieć, że od 4 miesięcy błąkamy się po bezludziach, szukając choćby dobrej lokalizacji na tę szkołę, która się wam zamarzyła. Wam, bo jak dla mnie, to możemy uczyć dzieciaki nawet w wiejskiej stodole, albo na polanie. No ale dobra, zgodziłem się. Przypomnę więc dalej, że nasz budżet to obecnie 3 galeony i 11 sykli, narobiliśmy kupę długów w oberżach po drodze, nie mamy czym zapłacić Argiviusowi gdybyśmy nawet dobre miejsce pod budowę znaleźli, nie mówiąc już o galeonach na kupno tego miejsca, budulca itp. Dlatego oferta tego pajaca moim zdaniem jest nie do odrzucenia.
- Daje nam zamek, nieźle wypchany skarbiec i prawa własności na całą okolice, wszystko legalne, bo jeszcze jego dziaduś zadbał o uregulowanie praw własności - dodała Helga. – Tak na oko, to nawet zbyt piękne, żeby w to uwierzyć.
- Na oko to chłop w szpitalu zmarł! – warknął Salazar szarpiąc kozią bródkę, która zaczął niedawno hodować - A jego warunek?
14.
- Nie, nie przesłyszeliście się, żądam w zamian tylko jednego – rycerz spokojnie podstawił kubek pod lewitujący nad stołem imbryk, który nalał mu do niego jakiegoś parującego i mile pachnącego napoju.
- Ale dlaczego? – w głosie Roweny była desperacja.
- O, to bardzo proste. Znudziłem się. Już jako chłopiec uwielbiałem płatać psikusy, tyle że - powiedzmy to sobie szczerze - były one mało śmieszne. Gdy zostałem sam w zamku od czasu do czasu udało mi się kogoś przydybać, tak jak waszego architekta, i próbowałem tych nieszczęśników rozśmieszyć. Bo ja, widzicie, uwielbiam śmiech. Tyle że nadal moje dowcipy były nieśmieszne. Pracowałem nad nimi, wymyślałem coraz to nowe kawały i psoty, ale ciągle były albo nudne, albo wręcz irytujące. Taaaak, to chyba najlepsze słowo. Dlatego już jakiś czas temu pogodziłem się z myślą, że nie umiem wymyślić dowcipnych dowcipów i śmiesznych psikusów.
- I dlatego chcesz, żebyśmy…
- Ale nie pogodziłem się myślą o zaprzestaniu psikusów robieniu – przerwał Heldze w pół słowa rycerz.- Chce je robić, bo tylko to zabija mi nudę.
- I dlatego mamy cię zabić?! – wrzasnął Salazar- Pozbawić największego skarbu, jaki masz, tak raz na zawsze?!
- A kto mówi, że raz na zawsze- uśmiechnął się po raz pierwszy rycerz, po czym siorbnął z kubka.
Rowena zaczęła rozumieć.
15.
- Skubaniec jest sprytniejszy, niż myśleliśmy - Rowenie nie chciało się wstawać po kolejne polano, dlatego podsyciła ogień w ognisku lekkim ruchem różdżki - Za tę kupę kamieni i połać lasu z jeziorem chce sobie kupić nieśmiertelność.
- Umiałabyś to zrobić? – Helga dyskretnie obserwowała Argiviusa, który biegał wzdłuż murów zamku, co chwila coś mierząc i zapisując na pergaminie.
- Tak, ale to nieodwracalne – Rowena wzruszyła ramionami- i ten typ istot jest praktycznie niezniszczalny. Mają powłokę fizyczną, czyli ciało, ale nie można jej uszkodzić ani zniszczyć, słowem są nieśmiertelne. Zaklęcie inicjujące byt jest skomplikowane, ale nauczę was, rzucone przez cztery osoby na raz będzie miało większą moc.
- I będzie czterech zabójców a nie jeden, jakbyśmy wpadli… – mruknął Godryk, ale zamilkł pod poważnym spojrzeniem Salazara - No co, nic nie mówię, jak wszyscy to wszyscy, rozumiem.
- Helga?
- Zgadzam się. Ma tam w podziemiach świetnie urządzoną kuchnię- odparła pragmatyczna jak zawsze Helga.
Wieczorem poszli do zamku.
16.
- Gotowy?
- Od lat! – odrzekł rozpromieniony rycerz, ubrany znowu w swój błazeński strój z dzwoneczkami, dziwacznymi butami i nawet kraciastym beretem z wielkim, różowym pomponem, który widac chował na lepsze okazje – zaczynajcie!
Kiedy zakomunikowali mu, że przyjmują jego ofertę, aż podskoczył do góry z radości, jak psiak albo wieprz, który dostał zabawkę. Natychmiast kilkoma machnięciami różdżki przywołał najpierw do siebie klucz do skarbca i szafkę z dokumentami, apotem wielka ucztę. Na długim stole, którego poprzednim razem nie było w komnacie, pojawiły się pieczenie, zupy, sosy, ciasta, sok dyniowy a nawet nieznany im słodki deser, wykonany jakby z lodu. Za każdym razem, gdy coś nowego lądowało znikąd na ich półmiskach, Rowena mamrotała, że jedzenia nie można wyczarować, ale nie przerywała jedzenia. Potrawy były świetnie przyrządzone, zwłaszcza pieczeń z wieprza nadziewana śliwkami.
Po kolacji rycerz się przebrał w swój ulubiony strój, beknął dostojnie i tak jakby prosił o podanie soli zażądał, żeby go w końcu zabili.
- Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że … - Godryk chciał mieć pewność, choć idea zamieszkania w zamku coraz bardziej mu się podobała.
- Tak, tak, zdaje sobie sprawę, godzę się i tak dalej, no zaczynajcie już!
Unieśli różdżki. Cztery patyki, którymi już się wsławili wśród swoich, już słynne w świecie czarodziejów. Cztery, bo Argiviusa spławili zaraz po kolacji pod byle pozorem.
- Mamy jeden warunek - wypaliła nagle Rowena.
Pozostali spojrzeli na nią zdziwieni, ale nie odezwali się. Rycerz zamrugał oczami zniecierpliwiony.
- Niby jaki? Wszystko już uzgodnione, nie kręć!
Rowena uśmiechnęła się lekko.
- Musisz nam podać swoje imię.
Rycerz szarpnął się i zaczął machać rękami jak rozkapryszone dziecko.
- Nie! Tego nie było w umowie! Nie zgadzam się, nic wam nie powiem, jak wam się nie podoba, to fora ze dwora, znajdę kogoś innego! Precz!
Salazar zrozumiał nagle, że Rowena trafiła idealnie. Długo się zastanawiali przed wejściem do zamku, czy mogą mieć jakiegoś haka na tę istotę, którą zamierzali powołać do życia, a która mogła im kiedyś napsuć sporo krwi. I nic nie wymyślili. Dlatego od razu pochwycił pomysł Roweny.
- Nikogo innego nie znajdziesz, bo tylko my i tylko we czworo potrafimy stworzyć poltergeista, to raz - zablefował.- Twoje imię jest konieczne do stworzenia formuły zaklęcia, to dwa. Więc albo gadasz, ale wyjeżdżamy, a ty spodziewaj się niedługo krewnych tych kupców z ograbionych karawan, to trzy.
Rycerz przez chwilę biegał po komnacie dzwoniąc dzwoneczkami i złorzecząc, a oni tylko spokojnie na niego patrzyli. W końcu się trochę uspokoił, choć nadal był wściekły.
- Dobra powiem wam. Ale zaraz potem, od razu, walicie zaklęciem, tak?
Pokiwali głowami na zgodę, unieśli różdżki.
Rycerz westchnął.
- Na imię mam… - zawahał się - na imię mam Hog[1].
Przez chwilę milczeli, a potem czworo czarodziejów ryknęło śmiechem. Szczerym, niepohamowanym śmiechem, który przetoczył się po całym zamku. Rżeli jakby usłyszeli najlepszy w życiu dowcip, nie mogąc się opanować klepali się po ramionach, a łzy im ciekły z oczu.
Kiedy w końcu się opanowali i znowu unieśli różdżki, w oczach stojącego przed nimi rycerza dostrzegli radość, a na jego ustach po raz pierwszy szczery uśmiech. Nie zgasił jej nawet błysk czterech zielonych promieni, które jednocześnie uderzyły go w pierś.
17.
- To jak nazwiemy to zamczysko?
- Coś mu się należy, w sumie dłużej było jego niż nasze.
-Nie spodoba mu się to!
- I o to chodzi.
KONIEC
Caairo11
Przypisy
|