Poirytowany chłopak ruszył w kierunku, z którego usłyszał paniczny krzyk swojej matki. Przewrócił oczami gdy tylko znalazła się w zasięgu jego wzroku, trzymając tak znienawidzony przez niego melonik kurczowo w dłoni.
Pani Polkiss szybkim, kaczkowatym chodem podeszła do syna i wcisnęła mu nakrycie głowy na czarną czuprynę. Kolejną chwilę poświęciła na ułożenie wystających kosmyków poślinionym palcem.
- Wiem, skarbie, że go nie lubisz, ale to wymogi szkoły. Jeśli miałbyś mnie spytać, to nadal uważam, że wyglądasz w tym mundurku na młodego, przystojnego mężczyznę. Gdyby twój ojciec cię zobaczył... - zaczęła mówić kobieta, lecz urwała na myśl o swoim mężu. Szczęka zaczęła jej się lekko trząść, odwróciła się w stronę obrazka wiszącego nad drzwiami wyjściowymi domu i przeżegnała się.
Chłopak kolejny raz przewrócił oczami. Chciał po prostu wyjść. Wyjść, pójść na przystanek autobusowy i jechać do Dudleya, który już pewnie czekał na niego z Dennisem i Gordonem. W duchu cieszył się, że Malcolm się nie wyrobi. Pozycja Piersa jako prawa ręka Wielkiego De była dziś bezpieczna.
- Miłego dnia w szkole, kochaniutki! - Pani Polkiss pocałowała policzki syna na pożegnanie.
Piers wziął na ramię plecak, chwycił i ścisnął mocno kij, który łudząco przypominał ten otrzymany w gimnazjum. Trzymał go tak, jakby ostatkiem sił powstrzymywał się od rozbicia szyby w drzwiach, i wyszedł na zewnątrz. Zaciśniętą pięścią starł szminkę matki z policzków. Powtórzył ruch jeszcze kilka razy, bo za nic nie chciał, by koledzy zobaczyli choćby małą kropeczkę krwistej czerwieni na jego twarzy.
***
Kiedy tylko dotknął stopą chodnika przy Magnolia Crescent, poczuł ogromną ulgę. Dzięki zegarkowi, który dostał od mamy na szesnaste urodziny, wiedział, że się nie spóźnił. Umówili się we czwórkę punkt o siódmej trzydzieści rano na placu zabaw, jak zwykle.
Spojrzał w dół na swoje buty i zdał sobie sprawę, że zapomniał przebrać się z mundurka w dresy, bluzę i trampki. Miał to zrobić jeszcze w domu i dopilnować, by mama nie dostrzegła, jak wymyka się w nieoficjalnych ubraniach. Od razu by wiedziała, że zamierza wagarować z gangiem Dudleya.
Rozejrzał się nerwowo, szukając miejsca na przebranie się. Niczego nie znalazłszy, wzruszył ramionami sam do siebie i ruszył w stronę placu zabaw.
Jeszcze zanim przeszedł przez bramkę w ogrodzeniu dookoła placu zabaw, zauważył trójkę kumpli. Wzbudziło to w nim dziwną pewność siebie, wyprostował się, wypiął pierś do przodu i podszedł do ławki, przy której się zebrali.
- Cześć, Wielki De! - zawołał.
- Cześć, Piers. - Dudley wyciągnął ogromną rękę w stronę Polkissa. Uścisnęli sobie dłonie i zderzyli się klatkami piersiowymi.
Taka była tradycja: najpierw zawsze witało się z Dudleyem i tylko Dudleyem. Następnie robiło się to już według pozycji. Zwykle jako drugiego witano Piersa, ale jako, że to on właśnie przyszedł, wybierał tego chłopaka, którego bardziej lubił. Podszedł do Dennisa i uścisnął jego chuderlawą rękę. Ten na chwilę skrzywił się z bólu, lecz grymas prędko został zastąpiony przez uśmiech. Było dla niego zaszczytem to, że Piers przywitał się wpierw z nim, dopiero potem z Gordonem. Takie małe gesty sprawiały, że Polkiss czuł się ważny. Potrzebny. Silny.
- Co to za strój, Polkiss? - Dudley zaczął się histerycznie śmiać, a tuż potem również Dennis i Gordon. Nie chcieli oberwać w twarz kijem, którego najwyraźniej nigdy z pięści Dursley nie wypuszczał. Chłopcy często mówili za plecami Wielkiego De, że nawet we śnie kij leży ulegle obok Dudleya.
- Szkolny mundurek. Matka mnie pilnowała, nie miałem jak się przebrać. Mam ciuchy w plecaku. - Piers zrzucił sugestywnie z ramienia plecak na ziemię.
- A kapelusika nie mogłeś po drodze zdjąć? Czy po prostu nie chciałeś? - Dudley wywołał kolejną salwę śmiechu.
Speszony Piers spuścił głowę w dół i wbił wzrok w piasek pod nogami. Czuł się coraz mniej bezpiecznie.
- Może... może dajmy mu się przebrać, c-co? - spytał niepewnie Dennis.
Polkiss otworzył szeroko oczy, podniósł gwałtownie głowę i zaczął gapić się na chłopaka. To samo zrobili Gordon i Dudley. Nikt nie spodziewał się po tym chuderlawym, mizernym człowieku jakiegokolwiek oporu lub próby postawienia się Dursleyowi. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie robił, o ile nie chciał dostać wycisku.
Dursley po chwili przetrawił, co Dennis właśnie zrobił. Podniósł kij, zamachnął się nim, jednak ostatecznie opuścił, a wyraz wściekłości na jego twarzy złagodniał.
- Niech będzie. Idziemy do Gordona, jego starzy wyjechali w podróż biznesową. Gordon? - Dursley odpuścił, co wielce zdziwiło pozostałych chłopaków. Gordon przez chwilę nic nie robił, wciąż zszokowany tym, że Dennis nie dostał lania, lecz gdy dostrzegł już lekko poirytowane spojrzenia Dudleya, podniósł energicznie plecak i ruszył w kierunku swojego domu. Za nim poczłapała reszta gangu.
Idąc i obserwując, jak żartobliwie Dursley bije Grodona pięścią w brzuch, Piers zastanawiał się nad dziwnym zachowaniem kolegi. To nie był pierwszy raz kiedy Wielki De coś takiego odstawiał.
Od wakacji zachowywał się inaczej. Bywał dziwnie... spokojny, opanowany, a nawet uprzejmy. Piers dalej pamiętał, jak w tydzień po rozpoczęciu się kolejnego roku szkolnego w liceum cały gang siedział na placu zabaw przy Magnolia Crescent, gdy chodnikiem obok przechodziło dwóch chłopców, na oko dziesięciolatków. Malcolm od razu wyrwał się z propozycją o zlanie ich i zabranie kieszonkowego. Dudley wydawał się przez chwilę zastanawiać, lecz potem stanowczo pokręcił głową.
- Nie. Nie mam ochoty.
Wszyscy chłopcy jak jeden mąż wstali i wbili w niego zdziwiony wzrok. Wielki De zawsze chciał spuścić komuś Wielkie Manto. Jego zniechęcenie zbiło wszystkich z tropu. Byli pewni, że ten rok szkolny będzie jak każdy poprzedni, sporadyczne uczęszczanie do szkoły, bicie dzieciaków ze szkoły podstawowej oraz siebie nawzajem, zabieranie słabszym jedzenia i wspólne palenie papierosów na placu zabaw.
Nie można było mieć nic do grupowego niszczenia sobie płuc, o nie. Dudley palił jeszcze więcej niż zwykle, jakby coś go niezwykle gryzło. Już nie kupowali jednej paczki dziennie na cztery osoby, tylko cztery na jedną. Na Dudleya.
- Coś cię nawiedziło, że masz... taki humor? Duch czy co? - Malcolm jak zwykle wykazywał się odwagą, która w tym przypadku była tym samym co głupota.
- Może i tak, a co? Chcesz coś jeszcze powiedzieć? - podburzył się Dursley, rzucił resztkę jednego papierosa, rozgniótł ją tenisówką i zapalił kolejnego.
Potem nikt go już o to nie pytał. Chociaż to nie był jedyny temat tabu. Kolejnym został jego kuzyn-sierota, którego wszyscy zwykli gnębić odkąd tylko pamiętają. Na trochę przed przerwą świąteczną gang spotkał się w nieco lepszych humorach. Dudley jednak wydawał się przygnębiony bardziej niż zazwyczaj, co nieco zmartwiło Piersa.
- O co chodzi, Dudasie? - spytał go.
- Nieważne - odburknął tamten.
- Są pozytywy przerwy. Przyjedzie do was ze szkoły z internatem ta miernota, Harry? Jeśli tak, będziesz mógł się nad nim znęcać przez cały...
- ZAMKNIJ SIĘ! - podniósł głos chłopak.
Wszyscy chłopcy się wystraszyli. Od dawna nie widzieli Dudleya tak zdenerwowanego i jakby... przestraszonego.
Malcolm uśmiechnął się chytrze. Wykrył kolejny słaby punkt u Dursleya.
- Co, boisz się tej łajzy czy jak? - zażartował, a wszyscy się zaśmiali.
Wszyscy oprócz Dudleya.
Chłopak zaczerwienił się ze złości. Zacisnął szczękę, odłożył kij i energicznie wstał z ławki, na której wcześniej siedział. Złapał za kołnierzyk Malcolma, podniósł go z piaskownicy, na której leżał i walnął pięścią w nos.
- Co... o co ci chodzi, stary? - spróbował dowiedzieć się Malcolm, ale Dudley rzucił go na ziemię, zaczął okładać pięściami i kopać.
Wszyscy pozostali zastygli i czekali, aż Dudley ochłonie. Nie zajęło to długo. Gdy tylko Malcolm przestał stawiać mu opór, Dursley puścił jego kołnierzyk, otarł pot z czoła i wrócił na ławkę.
Przez kilka minut wszyscy milczeli. De oddychał ciężko, Gordon i Dennis starali się doprowadzić Malcolma do porządku, a Piers stał w milczeniu i patrzył to na jednego, to na drugiego. W końcu Dudley zirytował się samą ciszą i rzucił:
- Co tak was wcięło? Też chcecie dostać?
Jak na zawołanie wszyscy pokręcili głowami. Malcolm, choć był przerażająco blady, podniósł się i powstrzymywał drżenie kolan. Kolejny temat, o którym żaden z nich nie chciał już wspomnieć.
***
Gdy przebrał się w ubrania z plecaka, wszyscy wrócili na plac zabaw. Dursley wyciągnął już drugą paczkę tego dnia, a nawet nie wybiło jeszcze południe. Wszyscy w milczeniu rozsiedli się na swoich miejscach: Dudley na ławce, reszta na piachu. Odkąd De przestał wyśmiewać dzieciaki z dzielnicy, nie bardzo mieli o czym rozmawiać.
Piers miał tego dosyć. Nie czuł się bezpiecznie. Chciał, by wszystko wróciło do normy. By tak się stało, musiałby wrócić do normy sam Dudley. Energicznie wstał i wbił wzrok w przyjaciela.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - spytał z wyrzutem.
Dursley zdziwił się. Zwykle Piers był tym najspokojniejszym, najbardziej ugodowym członkiem gangu, który jedynie chciał znajdywać się w komfortowej sytuacji. A jednak stał tutaj, zmęczony zmianą zachowania przyjaciela, który po tych wszystkich wspólnie spędzonych latach się o niego martwił.
Dudley wyrzucił papierosa w piach i zdeptał.
- Co masz na myśli?
- Od wakacji dziwnie się zachowujesz. Od tego dnia, gdy twój kuzyn przyszedł, jak siedzieliśmy na placu. Co się stało?
- Nic się nie stało, mówiłem przecież.
- Stało, mnie nie okłamiesz. Może i nie jestem najmądrzejszy, ale żaden z nas nie jest. Widzę jednak, że coś się stało.
W tym momencie Dudley zdjął z siebie maskę twardziela. To była pierwsza taka chwila, od kiedy w pierwszej klasie gimnazjum starsi uczniowie wzięli go na kiblowanie.
- Ja... chyba nawiedził mnie duch. Było z-zimno. Czułem się, jakbym... jakbym nie miał być już szczęśliwy.
Piers poczuł skruchę. Dudley i jego odwaga zostały wystawione na próbę, a Piers nic o tym nie wiedział. Przez ponad pół roku. Dennis i Gordon wpatrywali się głupio w chłopaków.
Dudley opowiedział im, że po tym, jak oni poszli, jego i kuzyna zaatakowały duchy. Zdawał się pomijać niektóra fakty, ponieważ co jakiś czas milkł i wpatrywał się w niebo, jakby szukał odpowiedzi na wszystkie pytania wyrytych w chmurach.
Po wszystkim skulił się i oparł łokcie na udach, a głowę na dłoniach. Nikt się nie śmiał. Wiedzieli, że Wielki De nie wystraszyłby się byle powiewu wiatru.
- On mnie uratował.
- Co?
Dudley na chwilę podniósł głowę.
- Harry. Uratował mi życie.
Każde zdanie wypowiadane przez Dursleya wydawało się zaskakiwać jego gang jeszcze bardziej.
- On? Niby jak?
Dudley ponownie spuścił głowę na ręce.
- Nieważne - odburknął.
- Znaczy... - Piers starał się nie denerwować ponownie chłopaka, który w końcu się przed nimi otworzył. - Co do niego teraz masz? W sense, dalej go nienawidzimy?
- Tak - rzucił stanowczo, jednak po chwili zastanowienia odsapnął i zmienił zdanie: - Nie. Nie mam pojęcia. On... wcale nie jest taki zły, chyba.
- Hmm... - Piers nie wiedział, co powiedzieć. Chciał ten jeden raz być dobrym przyjacielem i pomóc Dudley'owi, który zawsze, pomimo wszystko, wspierał Polkissa, dawał lanie tym, którzy mu dokuczali, a gdy matka Piersa zapominała robić mu drugie śniadanie, Dursley bez momentu zawahania się z nim dzielił. Byli nierozłączni: Dudley i Piers, Piers i Dudley. Razem zbili pierwszy raz Harry'ego, razem palili papierosy.
- Wiesz co, Piers? - Dudley wyprostował się i osunął na ławce. Poklepał miejsce obok siebie.
Polkiss niepewnie potrzedł i usiadł obok niego.
- Co?
- Chyba nie traktowaliśmy go najlepiej. Wiesz, Harry'ego. On nic nam tak naprawdę nie zrobił, co nie?
- Eee... No, chyba.
- Myślisz... że moglibyśmy, wiesz, przeprosić go, czy coś?
Piers otworzył szeroko oczy. Spojrzał na pozostałych chłopaków. Dennis i Gordon nie wiedzieli co ze sobą zrobić, czuli się wyraźnie nieswojo i chcieli jak najszybciej uciec, nawet do szkoły.
- No, chyba tak. Ale... kiedy niby?
- Nie wiem. Zawsze wraca tu na wakacje. Czasem gdzieś jedzie do swoich... - Przełknął głośno ślinę. - ...Znajomych. Ale zwykle siedzi z nosem w książkach w swoim pokoju.
- Co on niby czyta, że w ogóle mu się chce? - spytał Dennis, odzywając się po raz pierwszy od jakiejś godziny.
Dudley rzucił mu poirytowane spojrzenie. Najwyraźniej znał odpowiedź na to pytanie, ale wolał nic nie mówić.
Dennis przestraszył się i spuścił głowę.
- Powinienem mieć dla niego jakiś szacunek - kontynuował Dursley. - Dużo przeżył. Rodziców nie ma. Kieszonkowego też. A my też nie daliśmy mu odpocząć. Miał... całkiem koszmarne u nas życie, wiesz?
Wiem, powiedział w myślach Polkiss. Kiedyś faktycznie rozmyślał nad życiem Harry'ego u państwa Dursley, ale to tylko bardziej motywowało go do bycia posłusznym Dudley'owi.
- Wiesz co, Dudley? - zaczął.
Ten podniósł głowę. Piers rzadko mówił do niego po imieniu.
- Co?
- Jesteś dobrym człowiekiem. Na to wychodzi.
A Dudley się uśmiechnął. Te trzy słowa, jesteś dobrym człowiekiem, były dla niego największym pochlebstwem. Wiedział, że to nie jest zupełna prawda. Miał jednak świadomość, że się zmienił. Zrobił wiele zła, naprzykrzał się Harry'emu i innym dzieciakom, ale przynajmniej zauważył problem i zamierzał nad nim popracować. Chciał pokazać Harry'emu, że nie bez powodu uratował mu życie. Że na nie zasłużył.
Maja
|